„Gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz”… czyli relacja z malofatranskàstovkà widziana moimi oczami i odczuwana innymi zmysłami. W piątek zjawiłam się w Terchová po załatwieniu formalności związanych z odbiorem pakietu, ruszyłam zwiedzić okolicę, która okazała się bardzo malownicza. Po tej krótkiej wycieczce powrót na halę i poszukiwanie dwóch obywateli Polski, którzy na grupie UltarunningPolska zgłosili się na ochotników, że przygarną Kropka i odpowiedzą na wiele nurtujących mnie pytań.
Pobudka 4:45 bo trzeba jeszcze coś zjeść i standardowo wypić małą czarną. Ostatnie sprawdzanie czy wszystko w plecaku jest i ruszam w stronę startu. Stoimy sobie spokojnie zostało kilka minut, a tu ŁUP – ściana deszczu poleciała jak na pstryknięcie palcem. Po kilku minutach od startu nie było mowy o tym, żeby znaleźć skrawek suchego miejsca na ciele, nie mówiąc już o butach, w których chlupało od wody. Pierwsze 3km asfaltem, a potem się zaczęło…pod górku i pod górku.
Niestety brak wyposażenia w kije sprawił, że musiałam w niektórych miejscach chwytać się korzeni i tam też właśnie zaliczyłam pierwszy zjazd na tyłku. Jak już byłam na górze było kilka sekund żeby się rozejrzeć i nie mogłam uwierzyć własnym oczom w to co tam zobaczyłam. Widoki zapierające dech w piersiach i nie do końca do opisania słowami, tam po prostu trzeba być i to zobaczyć- ekstaza. Niemniej jednak z powrotem trzeba było skoncentrować się na trasie, bo zejście równie strome i do tego wąskie i co, kolejny ślizg. Tym razem z tyłu musiałam przewrócić się na przód i łapać kamienia, żeby nie wylecieć z trasy. Udało się, jednak nie obyło się bez strat- zgubiona mapka biegu i przecięte kolano. Mapę na szczęście miałam w dwóch egzemplarzach, a z kolanem uporaliśmy się na punkcie kontrolnym.
A propo punktów, były świetnie przygotowane, prawdziwa uczta, zaczynając od bananów i innych owoców przez chałki batony, dżemy po cebulę, smalec, skwarki i słoninę. No i oczywiście pomoc medyczna.
Sama trasa okazał się być wymagająca, ale możliwa do pokonania. Ja jednak po zrobieniu pierwszej części stwierdziłam, że schodzę z trasy. Powodem były niestety piekące stopy (przed samym wyjazdem okazało się, że buty w których miałam startować uległy zniszczeniu, przez co właśnie musiałam startować w zupełnie nowych butach AŁA).
Ale to nie koniec przygód, kiedy zbiegaliśmy do Lipovca z jeszcze czterema osobami na naszym szlaku pojawiły się…niedźwiedzie. Dostaliśmy takiego speeda, że zapomniało się o jakimkolwiek bólu, a adrenalina podskoczyła tak, że czułam jak oczy mi się rozszerzają. Na szczęście ominęliśmy stadko idąc przez krzaczory i obyło się bez przywitania na misia.
Z Lipovca wolontariusze zaproponowali mi podwózkę na metę, tam już tylko prysznic i wspaniałe towarzystwo współbiegających, wolontariuszy i organizatorów.
Z rana budzę się po kilku godzinach snu i banan nie schodzi z twarzy. Jeszcze tylko kawka, śniadanie i ruszamy w trasę do Polszy z nowo poznanymi znajomymi, zwiedzając po drodze wszystkie Lidle w poszukiwaniu nieziemskiego nektaru z gumijagód. Dodam jeszcze, że Ci nowo poznani znajomi to Ci sami uczynni i koleżeńscy mężczyźni, którzy dzień wcześniej podpowiadali szczegóły trasy biegu, a na dodatek niezłe dziki, które wywalczyły w sztafecie drugie miejsce OPEN.
Podsumowując zrobiłam 55km trasy z przewyższeniami 4340m. To był naprawdę dobry bieg, jestem MEGA zadowolana i cieszę się, że spotkała mnie taka przygoda i mogłabym tak pisać i pisać i zachwalać i dziękować i wspominać….tylko kto to będzie czytał.