Skip to main content

Bojko Trail – 88 dzikich kilometrów po ukraińskich Karpatach.

Można powiedzieć, że ten bieg bardziej wybrał mnie, niż ja jego. Przygotowując kalendarz biegowy na 2018 rok w tym czasie brałam pod uwagę rozliczenie się z malofatranską 100 i podejście do nie po raz kolejny. Jednak gdy okazało się, że tego roku organizatorzy MF100 rezygnują z ochotą przyjęłam zaproszenie koleżanki Martynki, by z nią pojechać na Ukrainę, dzielić wspólnie namiot i fotel autobusu przez ponad 20 godzin, a do tego cieszyć się widokiem Ukraińskich Połonin.

Organizatorem Bojko jest Sławek, który na swoim koncie ma kilka grubych imprez biegowych, w których mogą się zmierzyć wariaci rządni ultrawyrypek. Urządził m.in. UltraWydymę, Ultraroztocze czy sławetny już UltraJanosik, którego dystans Legendy zaczyna się po słowackiej stronie Tatr.

No dobrze, ale wracajmy do Bojko. Autokary na bieg startowały z Przemyśla. Zatem całą Polskę przeczołgałam się w PKP by dotrzeć na południowy wschód kraju. Tam już jakieś szybkie jedzonko, wymiana hrywien w kantorze i przepak do autokaru. Na miejscu mieliśmy być około 19:00. O 20:00 planowana była odprawa, bo o 3:00 był start biegu. Jednak na pewne rzeczy wpływu nie mamy i po drodze zdarzyło się kilka psikusów m.in. awaria jednego z autokarów. Odprawa była o 23:00 o 24:00 do namiotu śpiulkolotu przygotować rzeczy na start i nastawić budzik na 2:30. Także po całej nocce w pekapie i całej dniówce w autokarze można powiedzieć, że wypoczynek to mało komfortowy przed startem. No ale jak się nie ma co się lubi to się śpi dwie i pół godziny i wstaje na start biegu, który potrwa, w moim przypadku 17 godzin.
Pierwszy pdobieg na Pikuja w błocie i wietrze tak silnym, że myślałam, że na zbiegu mnie zmiecie. Im dalej w poranek tym pogoda robiła się łaskawsza, aż w końcu przedobrzyła w drugą stronę z upalnym słońcem na otwartych połoninach. Ale to są właśnie uroki ultra biegów. Przez te kilkanaście godzin pogodowo możecie doświadczyć całego wachlarza warunków atmosferycznych i pogódź się z tym albo giń.
Bieg technicznie nie był łatwy, bo miał ….przewyższeń, mało tego patrząc na profil trasy były momenty gdzie można było zderzyć się ze ścianą, dosłownie i w przenośni. Kiedy to po 60 kilometrze natrafiliśmy na prawie kilometrowe, niemalże pionowe podejście. W trakcie wdrapywania się na nie kilkukrotnie zwątpiłam, ale jak rozerzeałam się dookoła to wielu z nas biegaczy watoiło więc pomyślałam, że prędzej czy później jakoś się z tego wykaraskamy. Na samym szczycie Sławek postawił tabliczkę z flamastrem na którym można było zostawić mu kilka słów podziękowania za ten pion. Wszystkich nie pamiętam, ale jedno zapadło do dziś a brzmiało Sławek ty ch…

Kolejne kilometry do punktu kontrolnego jakoś się kręciły, do czasu spotkania pana marudera, niszcyciela dobrej zabawy i pogromcy uśmiechów dzieci, który pierwszy raz wybrał się na bieg górski i wnosił pretensje, że Sławek przed błotem nie ostrzegł. I choć teraz wydaje się to śmieszne kiedy masz już w nogach ponad 60km a wiesz, że przed tobą jeszcze ponad 20 to ostatnie czego chcesz słuchać to utyskiwanie na cokolwiek, bo to nie pomaga tylko jeszcze bardziej wbija cię w ziemię.

Na szczęście wybawił mnie od niego Choć na chwilę Bartek z którym wcześniej( z nim i jeszcze dwoma kolegami) biegłam kawałek trasy i była to ciekawa pogawędka, pozytywne nakręcanie i też nie za dużo gadania, bo siły przy rozmowie też się traci.

Po dotarciu na ostatni punkt kontrolny, na którym przy poprzedniej pętli zjadłam najlepszy na świecie barszcz ukraiński, marzyłam o napiciu się łyka zimnej coli. Niestety sama sobie winna, mogłam biec szybciej, bo po przybyciu coli już nie było. Łyknęłam co innego, przekąsiłam banana i puściłam się w długą ostatnie kilometry do mety. Po zbiegu już na asfalt ostatnie 3km do mety, żałowałam, że nie mam w tym momencie butów na asfalt, bo to byłaby idealna zmiana. Biegnąc już do mety minęłam dwie dziewczyny w moim wieku. Zdziwiłam się nawet, że nie przyspieszyły, ale z drugiej strony nikt z nas nie wiedział na jakiej pozycji się znajduje. I tym sposobem po 17 godzinach i 88kilometrach ukończyłam Bojko trail na trzecim miejscu w swojej kategorii wiekowej. Później dziweczyna którą mijałam pisała, że gdyby wtedy ruszyła w pogoń to i wyprzedziła mnie to pudło byłoby jej. Cóż.. tym razem ja, następnym razem ona. Jakoś można się tymi zwycięstwami dzielić. Na meci czekała już na mnie Martynka po swoim ukończonym dystansie na 40 km. I dzieląca się wrażeniami z piękna i trudności trasy z jej perspektywy. Choć myślę, że odczucia miałyśmy podobne.

Po wszystkim pierwsze co poszłam odebrać przysługujący mi makaronik i ustawić się w kolejce do prysznica. W kolejce pod szałer z makaronem w ręku wymienialiśmy się wrażeniami z trasy z pozostałymi biegaczami. Później przebiurka w czyste rzeczy i ruszyłyśmy Martynką na drugi o biad piwko i spotkanie z biegaczami w pobliskim barze na terenie pola namiotowego na którym spałyśmy. Ja zbierałyśmy się do namiotu sptkałyśmy jeszcze dwie biegaczki, które zaproponowały, żebyśmy z nimi posiedziały. Jasne pewnie, nie ma problemu. Emocje po biegu były tak duże, że chiało się nimi dzielić ze wszystkimi. Poczekajcie tu ja pójdę jeszcze tylko do namiotu, który stał 50 metrów dalej, po hrywny. I tak ja kweszłam do namiotu, to tylko pamiętam jak godzinę później Martyna powiedziała, żebym przesunęłam się na swoje miejsce, bo śpię na jej. Po wejściu do namionu i przyjęciu pozycji półleżącej, po prostu odcięło mnie do spania.

Wyjeżdżaliśmy około jedenastej i liczyłam na to, że do 19:00 się wyrobimy, bo już miałam bilet na sypialny do Wysokiej z Przemyśla wykupiony. Niestety kontrole na granicy się przeciągały, a na koniec jeszcze urwaliśmy lusterko jakiemuś gościowi z auta obok. Mimo, że biegacze chcąc zaoszczędzić czasu i formalności zaczęli robić ściepę do kapelusza na nie, na pociąg nieudało się zdążyć.
Także ponownie mogłam zaśpiewać sobie przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda. Mój powrót z biegu trwał 26 godzin. A od Przemyśla miałam przesiadkę w Gliwicach, Poznaniu i Szczecinie.
Cóż mogę powiedzieć… warto było.